Marek Stróżczyk wyszedł po prostu przed dom. I nikt go już więcej nie widział. Miał wtedy 8 lat. - W granatowej kurteczce plecionej czapce i gumiakach - pani Rozalia opowiada o tych wydarzeniach, jakby zdarzyły się wczoraj. A to było 12 marca 1981 r. Dom jest przy potoku, wtedy wody wezbrały, ale Marek bał się wody. Matka przekonana jest, że ktoś go porwał. - Po zaginięciu śnił mi często, ale nigdy jako dziecko. Śnił mi się jako dorosły mężczyzna, z brodą. Taki po czterdziestce. Przyjechał z żoną. Mówił obcym językiem. Nic nie rozumiałam. Dopiero później zapytał po polsku: "Nie poznajesz mnie, to ja, Marek" - opowiada kobieta, ocierając z policzka łzę. - Dokładnie pamiętam, jak wyglądał w tych snach - dodaje.
W ten dzień pani Rozalia była w pracy, w domu była teściowa. Marek przyszedł ze szkoły koło południa. Wyszedł tylko przed dom. - Mąż zaczął się niepokoić około godz. 15. Wtedy chodził oprzyrządzić gospodarstwo. Marek mu zawsze w tym pomagał. Zresztą syn nie chodził po wsi, jak szedł do kolegi, zawsze mówił, gdzie jest - przekonuje kobieta.
Policja ze strażakami przez 2 tygodnie przeczesywała Dunajec od Krościenka do Łącka. - Nawet fragmentu ubrania nie znaleźli - mówi matka. - Zresztą od początku wiedziałam, że żyje. Każdy jasnowidz, u którego byliśmy, tak mówił. A trochę się ich uzbierało - opowiada. - Wszyscy mówili, że został porwany, że jest za granicą. A jedna jasnowidzka z Krakowa podała nawet dokładny adres w Austrii - dodaje. Powiedziała, że chłopak został porwany przez Cyganów z Nowej Huty, uśpiony, przewieziony do Austrii i tam jest u bezdzietnego małżeństwa, które go kupiło.
- Nie pojechaliśmy pod ten adres, bo nie było pieniędzy ani czasu. W domu została jeszcze piątka dzieci, Marek był najstarszy z nich. A i potem posypały się następne nieszczęścia - mówi. Trzy lata od zaginięcia Marka straciła kolejnego synka, 3-letni chłopczyk spadł z wozu i utopił się w potoku. 10 lat później zmarł mąż, przywaliło go w lesie drzewo. Została sama z czwórką dzieci. I jeszcze przeszła w krótkim czasie kilka operacji. - Ale pod tym adresem w Austrii był ksiądz, który tam jeździł. Jak wrócił, powiedział mi tylko, żeby go w to nie mieszać, bo chce żyć - mówi. Matka wierzy, że te jej sny sprzed lat się w końcu spełnią. Że syn pamięta, skąd jest, jak się naprawdę nazywa. - Teść, jakby przeczuwając, że to mu się może przydać, uczył Marka od maleńkości, że jest Polakiem i że stolicą Polski jest Warszawa - dodaje.
Marek Stróżczyk ciągle jest poszukiwany. W 2008 r. policja sporządziła portret progresywny, na podstawie rodzinnych zdjęć wykonała portret zbliżony do jego obecnego wyglądu. Tak powinien wyglądać w wieku 35 lat. Od tego czasu minęło kolejnych 7 lat. Dziś Marek, jeśli żyje, ma 42 lata. - Pewnie jest podobny do tego mężczyzny z moich snów. Może ktoś przeczyta ten artykuł, może rozpozna go na tym progresywnym portrecie - nie kryje nadziei matka. - Może mu ktoś powie, że tu, w Grywałdzie, ciągle na niego czekam, że codziennie myślę, czy nie dzieje się mu tam gdzieś jakaś krzywda - mówi. - Tak bardzo chciałabym go zobaczyć przed śmiercią - dodaje cicho.
Co stało się z Sewerem?
To pytanie zadaje sobie rodzina i przyjaciele Sewera Gacy z Rabki. To jedna z najświeższych spraw zaginięcia, jaką prowadzi nowotarska policja. Po raz ostatni mężczyzna był widziany w poniedziałek 28 października 2013 roku, około godz. 12 w Rabce-Zdroju, przy ul. Sądeckiej. Kamery monitoringu zarejestrowały, jak wyciąga z bankomatu 800 zł. - To było w poniedziałek, a ja ostatni raz widziałem go w piątek - wspomina Grzegorz Werner, przyjaciel zaginionego. - Szedł na busa, jechał do pracy w Nowym Targu. Miał pracować przez cały weekend - opowiada. Twierdzi, że nic nie wskazywało, żeby planował jakiś wyjazd. Zresztą był typem samotnika. Mieszkał w Rabce sam, najchętniej spędzał czas czytając książki i słuchając muzyki. Przed laty był basistą w jednym z rabczańskich zespołów młodzieżowych.
Pracował w jednym ze sklepów w nowotarskim Leclercu. W sobotę kierownik poczuł od niego alkohol i odesłał go do domu. - Kiedy w poniedziałek Sewer nie zjawił się w pracy i nie odbierał telefonu, kierownik, który prywatnie był naszym kumplem, zadzwonił do mnie. Pytał, czy nie wiem, co się z nim dzieje - wspomina przyjaciel. Grzegorz Werner dzwonił do niego kilka razy, ale ten nie odbierał. Komórka logowała się do środy. W tym dniu zupełnie zamilkła. Jak się później okazało, logowała się w centrum Rabki. Najprawdopodobniej nie opuścił nigdy uzdrowiska.
- W środę stała się jedna dziwna rzecz. Sewer zadzwonił do Adama, kumpla z Gdańska. Ten odebrał, ale Sewer nie odezwał się. Adam słyszał tylko jakieś stłumione głosy w oddali, szmery, odgłosy jakby przesuwanych mebli. Nie wiedział, że Sewer zniknął, więc zignorował to - opowiada. W tym dniu zaginiony mężczyzna wybrał jeszcze jakieś dwa nieistniejące numery. Najprawdopodobniej wybrał przypadkowe cyfry. Być może szukał pomocy. Policja, przyjaciele, goprowcy - wszyscy przeczesywali Rabkę i okolice. Bez skutku. Nie znaleziono najmniejszego śladu.
- Sewer był bardzo poukładanym człowiekiem, nie żył w chaosie. Takie zniknięcie zupełnie do niego nie pasuje. To był człowiek, który nie zawalał ani w pracy, ani w prywatnym życiu. Nie znikał tak po prostu - twierdzi Grzegorz. Zresztą nie zabrał nawet dowodu osobistego. Wyszedł tylko z mieszkania z małym plecakiem. - Może ktoś zauważył, że wybrał z bankomatu pieniądze i ma kilka setek w portfelu. Może poszedł za nim i napadł go. Może ktoś zaprosił go na jakieś wspólne picie i tam coś mu zrobił - zastanawia się przyjaciel. - Choć najbardziej chciałbym wierzyć, że po prostu wyjechał gdzieś i żyje - dodaje.
Całym jej majątkiem były książki
Coraz mniej takiej nadziei mają bliscy Ireny Kłaput z Nowego Targu. Starsza pani z ul. Podtatrzańskiej była dobrze znana w mieście. Przez 35 lat była polonistką w Szkole Podstawowej nr 5. Na emeryturze udzielała się w grupie modlitewnej Odnowa w Duchu Świętym, działającej przy starym kościele. - Była tam animatorką. Irena była bardzo pobożną osobą, nie było dnia, żeby nie była w kościele. Była też bardzo dobra, pomagała wielu osobom - opowiada brat, Franciszek Kłaput. Mieszkała sama, ale brata, którego dom jest w sąsiedztwie nowego kościoła, odwiedzała prawie codziennie.
Zaginęła w 2004 r. - Ostatni raz widzieliśmy ją w tłusty czwartek. Byliśmy na nartach na Zadziale. Przyniosła nam pączki - opowiada brat. - W sobotę szliśmy na imieniny do znajomych i widzieliśmy w jej oknie światło - kontynuuje żona pana Franciszka, Jadwiga. Ponieważ sąsiadka powiedziała, że nie widziała Ireny od 3 dni, w niedzielę poszli do niej. Mieli klucze od jej mieszkania. - Nie było Ireny, ale myśleliśmy, że może pojechała na jakieś rekolekcje, często wyjeżdżała, czasem nawet na 2 tygodnie - mówi bratowa. Po 3 dniach znowu wrócili do jej mieszkania i zauważyli wiszącą nad wanną mokrą koszulę nocną. - Musiała więc w międzyczasie się tu pojawić. Zostawiłam jej kartkę, żeby się odezwała, jak wróci - wspomina pani Jadwiga. Nie odezwała się. Kiedy weszli do jej mieszkania kilka dni później, zauważyli, że zniknęła gruba narzuta, torba podróżna i jej paszport. Rodzina zgłosiła zaginięcie na policji. Sami też szukali, między innymi po klasztorach. Gdyby jednak gdzieś była, pobierałaby swoją emeryturę. - Zresztą, gdyby żyła, na pewno dałaby nam znać - przekonany jest brat.
Według rodziny w tym samym bloku mieszkali wtedy jacyś obcokrajowcy, z którymi się zaprzyjaźniła. Uczyła ich nawet języka. - Może to ma jakiś związek, bo oni mniej więcej w tym samym czasie się wyprowadzili - snuje przypuszczenia bratowa. - Może ktoś zabił ją w mieszkaniu i wyniósł w nocy w tym kocu, a dokumenty komuś się przydały, żeby np. wyjechać na Zachód. A może wyjechała z nimi za granicę - zastanawia się.
Irena Kłaput miała 79 lat, kiedy zniknęła. Dziś miałaby już 91.
- Za stara była, żeby ją zabić na narządy, za mądra, żeby się dała komuś zbałamucić. Z nikim nie miała zatargów. Nic kosztownego z mieszkania nie zginęło, zresztą całym jej majątkiem były książki - mówi pani Jadwiga.
Nie ma pewności, że nie żyje.
Jadwiga Densfeld nie może pogodzić się, że w sądzie toczy się postępowanie o uznanie za zmarłego jej brata Janusza Bieleckiego. Nowotarżanin mieszkał w Nowym Jorku. Zawiadomienie o zaginięciu na policję rodzina złożyła w 2010 r.
Do Ameryki wyjechał jeszcze w latach 80. Żył samotnie, rozszedł się z żoną. W 1999 r. trafił do szpitala. - Wtedy rozmawiałam z nim ostatni raz. Zadzwoniłam do niego. Ojciec pojechał do niego do szpitala, chciał go zabrać do Polski - wspomina. Ostatni raz zadzwonił do ojca w Nowym Targu z urodzinowymi życzeniami 10 lat temu. Potem już nie było z nim kontaktu. - Nie powiodło mu się w życiu, odciął się od wszystkich - mówi siostra. - Ale gdyby tylko stanął w drzwiach, bez grosza w kieszeni, przyjęłabym go z otwartymi rękami. To mój jedyny, kochany brat - mówi.
Po 10 latach od zaginięcia rodzina może skierować do sądu wniosek o uznanie takiej osoby za zmarłą. Z tej możliwości skorzystała córka Janusza Bieleckiego, która chce w Polsce uporządkować sprawy majątkowe. Pani Jadwiga nie może się z tym pogodzić. - Wierzę, że gdzieś tam żyje i że w końcu się odezwie - dodaje. - Może teraz ktoś rozpozna go na zdjęciu i prześle jakieś informacje, co z nim się dzieje albo co się stało - mówi.
Nowotarska policja kilkakrotnie zwracała się do konsulatu w Nowym Jorku o pomoc w odnalezieniu Janusza Bieleckiego. Pobrano też próbki DNA rodziców, które mogłyby pomóc przy identyfikacji w przypadku znalezienia ciała. Policja nie otrzymała żadnej informacji zwrotnej z USA.
Na liście zaginionych
Seweryn Adamczyk z Tylmanowej wyszedł z domu w marcu 2013 r. Miał wtedy 16 lat. Najprawdopodobniej była to typowa ucieczka nastolatka.
Tak wynika z pozostawionych przez niego zapisków. Był skłócony z rodziną. Z Krakowa wysłał SMS-a do koleżanki. Na policję docierały później informacje, że przebywa gdzieś na wschodzie Polski. Wszystko wskazuje na to, że żyje.
W 2004 r. zaginął w tajemniczych okolicznościach inny mieszkaniec Nowego Targu - Henryk Piwowarski. Był schizofrenikiem. Byłym wojskowym. Pojechał do Krakowa, do Wojskowego Zakładu Emerytalnego, ale nigdy już nie wrócił do Nowego Targu. Do dziś nie wiadomo, co się stało. Policja prowadziła śledztwo pod kątem morderstwa. - Ostatni ślad mieliśmy w 2011 r. W Myślenicach znaleziono zwłoki podobne do pana Henryka, testy DNA wykluczyły jednak, że to on - opowiada Adam Mokracki z Wydziału Kryminalnego w Powiatowej Komendzie Policji w Nowym Targu, który zajmuje się osobami zaginionymi.
Ktokolwiek widział...
Na terenie powiatu nowotarskiego poszukiwanych jest obecnie aktywnie 5 osób, sprawa Marka Różyckiego choć jest z 1981 r., co jakiś czas wraca. Jedna z osób jest poszukiwana w USA. - Niestety, mimo umów międzynarodowych nie z wszystkimi krajami współpraca układa się modelowo - mówi Adam Mokracki. - Bardzo dobrze współpracuje się nam np. z Niemcami, za to w Wielkiej Brytanii, w ogóle nie szuka się osób zgłaszanych przez nas - twierdzi. Niestety, także współpraca z USA przy zaginionych osobach pozostawia wiele do życzenia. - Często własnymi kanałami nasi policjanci starają się dotrzeć do funkcjonariuszy z jednostek, na terenie których mamy informacje, że zaginiona osoba mogła przebywać - dodaje.
10 lat po zaginięciu ustają intensywne poszukiwania, wznawiane są, jeśli pojawią się nowe okoliczności w sprawie. Od kilku lat pobierane są kody DNA od osób najbliższych, które pomagają przy identyfikacji zwłok.
- Bywa, że osoba żyje gdzieś i nie ma ochoty na kontakt z rodziną, która zgłosiła zaginięcie. Dopóki ktoś taki nie zgłosi się na policję, jest na liście osób poszukiwanych - tłumaczy Adam Mokracki. Taka osoba może zastrzec, że nie życzy podawania rodzinie jej obecnego adresu. Wtedy najbliżsi otrzymują tylko informację, że zaginiony odnalazł się, jest cały i zdrowy, ale nie życzy sobie z nimi kontaktu. Jeśli osoby poszukiwane przebywają za granicą, mogą zgłosić się do najbliższej jednostki policji w danym kraju, do polskiej ambasady lub konsulatu. Procedury są takie same.
Ktokolwiek posiada informacje na temat poszukiwanych osób opisywanych w artykule lub posiada jakiekolwiek informacje na ich temat, proszony jest o kontakt z policją: tel. 18 2610400 lub 997 do dyżurnego jednostki. Można też kontaktować się bezpośrednio z policjantem prowadzącym poszukiwania: tel. 182610483 lub z mailowo z redakcją TP (
b.zalot@24tp.pl )
Beata Zalot