Córka Zofii i Józefa Fedorowiczów, kuźniczanka – wychowanka Liceum Gospodarczego w Kuźnicach – dawnej Szkoły Domowej Pracy Kobiet, założonej przez Generałową Jadwigę Zamoyską. Artystka plastyk i scenograf teatralny.
Zakopianka z urodzenia, w duszy i w sercu. Kochała Zakopane z wzajemnością, miała tu wielu przyjaciół. Utrzymywała bliski kontakt z Muzeum Tatrzańskim i Teatrem Witkacego, gdzie była zawsze gościem honorowym. Osoba znająca i pamiętająca Witkacego, wielokrotnie przez niego portretowana.
W roku 2016 r. przekazała Muzeum Tatrzańskiemu pamiątki rodzinne. Była postacią niezwykłą, wielu talentów i przymiotów, pełną czaru i dystynkcji.
Jej barwna, postać wpisała się w historię Zakopanego. Nasza Przyjaciółko! Będziemy tęsknić, pamiętać i wspominać.
Przypominamy tekst Beaty Zalot z 2016 roku poświęcony Julicie Fedorowicz:
Wujek, który robił miny
Makuszyński częstował ją cukierkami, u Szymanowskiego zapamiętała owczarka podhalańskiego, który był pupilem kompozytora. Witkacy robił miny i figle, a po jego wizycie pozostawały "pokraczne" rysunki. I portrety, za którymi jako dziecko nie przepadała.
Julita Fedorowicz jest jedyną już dziś żyjącą osobą, którą portretował Witkacy. Wujka, który robił miny, zapamiętała doskonale. Z trzech zrobionych przez artystę dziewczynce portretów pozostały dwa - można je dziś oglądać w Okszy, filii Muzeum Tatrzańskiego w Zakopanem, przy ul. Zamoyskiego. Dobrze zapamiętała przyjaciela ojca i stałego bywalca w ich domu.
Jest skarbnicą różnych historyjek i anegdot, choć miała zaledwie 9 lat, gdy Witkacy przyszedł do nich ostatni raz, by pożegnać się przed wyjazdem. Niedługo potem popełnił samobójstwo w Jeziorach na dzisiejszej Ukrainie. - To było gdzieś około 20 sierpnia 1939 r. Ja otwierałam mu drzwi. Przyszedł chyba z Langierem. Tata zapraszał ich do środka, ale Witkacy mówił, że się spieszy, stał tylko chwilę w progu. Przyniósł Józiowi swój ostatni autoportret. Mówił, że ucieka przed wojenną pożogą. Przewidywał najgorsze wydarzenia. Był załamany. Niewiele rozumiałyśmy z tego, co wtedy mówił tacie - wspomina.
Twierdzi, że informacja o śmierci Witkacego 18 września 1939 r. szybko do Zakopanego dotarła i wstrząsnęła rodzicami.
Czarna, mocna, z zielonymi oczami
Pani Julita nie wygląda na swoje 85 lat. Bez zmarszczek, jak jej rówieśnice, z radosnymi oczami, zawsze elegancka, zadbana, z charakterystyczną dla niej nonszalancko zawiązaną opaską na włosach kpi sobie z czasu. Ma ten sam błysk, który widać w ogromnych oczach 5-letniej dziewczynki, patrzącej z portretu Witkacego w Okszy.
Przyjechała do Zakopanego, by opróżnić mieszkanie, które postanowiła sprzedać. Na co dzień mieszka w Szczecinie, syn architekt jest w USA. Na Podhale przyjeżdża już rzadko. - To mieszkanie kupiliśmy dla mojej mamy, ale ona nie chciała się tu przenieść, do końca mieszkała w Jagience, w bardzo złych warunkach - opowiada pani Julita.
Mowa o pani Zofii, żonie Józefa Fedorowicza "Pimka", legendarnego zakopiańskiego meteorologa i artysty. Zofia Fedorowicz zmarła w 2002 r., tuż przed swoimi setnymi urodzinami. Była nietuzinkową i znaną osobowością pod Tatrami. - Moja mama to był typ intelektualistki. Interesowała się filozofią i literaturą, pisała piękne wiersze - podkreśla pani Julita. - Ojciec z kolei był człowiekiem niezwykle pogodnym, z poczuciem humoru, bardzo towarzyski. Był zaprzeczeniem swojej żony, która nad rozrywkę przedkładała intelektualne dysputy i lekturę - podkreśla. - Teatr, brydż, Europejska, no i oczywiście meteorologia - to był świat ojca. Mama miała niezwykły dar dobroci i zrozumienia dla ojca - dodaje.
- Pamiętam, jak pewnego razu wchodzę z tatą do Europejskiej. Kawiarnia pęka w szwach. Podchodzi do nas kelnerka, by wziąć zamówienie, a tata głośno: "dla mnie czarna, gorąca, mocna i z zielonymi oczami". Oczy całej sali były na nas. Taki był ojciec - wspomina córka słynnego meteorologa.
Pani Julita nie ukrywa, że trochę obraziła się na Zakopane. - Mam tu przyjaciół i ulubione miejsca, ale z coraz większym bólem tu przyjeżdżam - mówi. - To już nie jest moje Zakopane. Widzę tu straszną obcość, która aż krzyczy na Krupówkach. Nie mogę znieść tych nowych gmaszysk, natłoku reklam, wszechogarniającej brzydoty i jarmarczności.
Pedanteria wujka Witkasia
Pani Julita spędziła w Zakopanem pierwsze 20 lat życia. Dobrze pamięta czasy przedwojenne i gości w domu rodziców. - Witkacy był u nas dość częstym gościem, miał nawet swoje krzesło przy stole. Nie tak, jak napisał Maciej Pinkwart w ostatniej swojej książce, że Witkacy bywał u nas czasami - oburza się. - Jak schodził z Antałówki na Krupówki, zawsze do nas po drodze wstępował. Znajdował tu psychiczne odprężenie. Ojciec był człowiekiem niezwykle pogodnym i Witkacy lubił jego towarzystwo.
Jednocześnie podkreśla, że książkę Pinkwarta "Wariat z Krupówek" przeczytała z dużym zainteresowaniem. - Warto ją przeczytać. Ta książka otwiera oczy na Witkacego. To bardzo wartościowa i potrzebna publikacja - twierdzi.
Wspomina, że po wizytach Witkacego pozostawało w domu Fedorowiczów wiele "pokracznych" rysunków. - Lubiłyśmy go z siostrą, miał do nas dobre podejście. Wygłupiał się, czasem nas straszył i robił te swoje miny. Moja siostra mówiła do niego "wujku", co świadczyło o zażyłości - wspomina. Przed przyjściem telefonicznie powiadamiał Fedorowiczów o wizycie. - W pokoju jadalnym był ogromny stół, Witkacy siadał po węższej stronie, miał swoje upatrzone krzesło - opowiada. Pani Julita twierdzi, że mama dokarmiała przyjaciela męża.
- Lubił dziwnie proste rzeczy - placki kartoflane, tzw. "ołatki", racuchy, sałatkę z pomidorów z cienko pokrojoną cebulą. Gdy gosposia podała sztućce, ostentacyjnie im się przyglądał. Potrafił wypatrzeć nie najlepsze ich wyczyszczenie. Robił o to gosposi awantury. Zapamiętałam to dobrze, bo - choć byłam dziewczynką - nie podobało mi się jego zachowanie, uważałam to za coś nieprawidłowego - opowiada. - Był bardzo pedantyczny - tłumaczy zachowanie artysty pani Julita.
- Jak przychodził, szedł długim korytarzem, po lewej stronie była szafa, a z boku lustro, w którym robił najbardziej niesamowite miny. Czochrał włosy i robił sobie grzywkę nad brwiami, smarował zęby węglem. Bardzo nas to bawiło - wspomina. Robił też inne figle. - Dzwonił do drzwi, biegłam, żeby otworzyć, a on kucał i z takiej pozycji wyskakiwał, z wyszczerzonymi zębami krzycząc "huuu" - opowiada.
Pierwszy portret namalował małej Julicie, kiedy ta miała 4 lata. - W tle były moje ukochane 2 misie, a przede mną półmisek z jabłkami. To był typowy portret dziecięcy - opowiada. Ten portret kupił od matki jakiś handlarz z Nowego Sącza, kiedy potrzebowała pieniędzy na mieszkanie. - Pamiętam, jak ten portret jeszcze wisiał w Jagience, był nieco uszkodzony, zalany wodą, dlatego mamie nie było go żal - dodaje.
Juliusz Zborowski, ówczesny dyrektor Muzeum Tatrzańskiego, nie lubił Witkacego i uważał go za wariata, a jego obrazy za bohomazy. Miał piękną żonę Irminę. - Żona Zborowskiego aż kipiała z zazdrości, że Fedorowiczowa ma już kilka portretów zrobionych przez Witkacego, a ona nic - opowiada pani Julita. - Mama w końcu jej poradziła, żeby napisała do Witkacego, że chce mieć portret, ale musi zapłacić pół ceny. Witkacy ucieszył się z prośby, namalował jej piękny portret, który jest dziś w zbiorach Muzeum Tatrzańskiego. Nie wziął od niej ani grosza - opowiada.
Pani Julita nie może zrozumieć, dlaczego Zakopane ciągle nie docenia Witkacego i nie wykorzystuje tak wielkiego artysty dla promocji miasta. Nie może też pogodzić się z tym, że największy zbiór jego obrazów, zamiast pod Tatrami, jest w Słupsku. - Słupsk powinien wspaniałomyślnie oddać te prace do Zakopanego i tu, pod Tatrami, powinien powstać gmach poświęcony tej wybitnej postaci - twierdzi.
Okienko z widokiem na Giewont
Józef Fedorowicz, ojciec pani Julity, pochodził z Kresów Wschodnich, z wykształcenia był górskim meteorologiem. Gdy dotychczasowy meteorolog w Zakopanem zachorował, sprowadzono ojca. Był rok 1922. Trzy lata później poznał swoją przyszłą żonę Zofię, która przyjechała na turnus rehabilitacyjny. Po dwóch latach korespondencji pobrali się i zamieszkali w małym pokoiku w Muzeum Tatrzańskim. - To ten mały pokoik z półokrągłym okienkiem wychodzącym na Giewont. To była przydzielona ojcu przez dyr. Zborowskigo pracownia meteorologiczna - tłumaczy. - Żyli w strasznej biedzie, ciągle się przeprowadzali. Nie stać ich było na zapłatę mieszkania z góry za rok. Siostra urodziła się w "Niespodziance", willi, której już dziś nie ma, bo jest tam estakada. Ja urodziłam się w kolejnym ich mieszkaniu przy Kościeliskiej - w "Domu Gościeja" - opowiada.
Ojciec sprowadził z Kresów swoją matkę i rodzeństwo, miał ich także na utrzymaniu. - Pieniędzy ciągle brakowało, ale mama to przed nami ukrywała - opowiada pani Julita, która poznała prawdziwą sytuację materialną rodziców dopiero z listów, które odkryła po śmierci mamy. Dlatego pani Zofia z córkami wyjeżdżała często do posiadłości swoich rodziców pod Białymstokiem.
Meteorologia okupacyjna
Kiedy wybuchła wojna, Fedorowiczowie mieszkali w Jagience. - Pamiętam, jak do Zakopanego weszli Niemcy, ojciec był przerażony. Uciekł z domu, dotarł aż do Kielc. Nie było go 3 tygodnie. Na Krupówkach były łapanki. Mama z nami uciekła pod regle, do jakieś góralki. Po 3 tygodniach wróciłyśmy do domu, wrócił też ojciec - wspomina. Całą okupację spędzili w Zakopanem. - Ojciec, mimo że nie dostawał wynagrodzenia, cały czas kontynuował swoją pracę. Uratował ciąg obserwacji - podkreśla.
W Jagience rodzina mieszkała 60 lat. - Warunki były tam straszne, przykre sanitariaty, woda w miskach, budynek obłożony lokatorami. Ojciec przez lata starał się o remont budynku, bezskutecznie - wspomina. Życie po wojnie nadal nie było łatwe, pani Zofia imała się różnych zajęć, żeby podreperować budżet. Robiła nawet buty na grubym plecionym warkoczu ze słomy, które znajdywały nabywców.
Pani Zofia mieszkała w Jagience do końca życia, nie chciała się przenieść do wygodniejszego mieszkania w centrum miasta, które urządziły jej córki.
- Po śmierci mamy nowy właściciel Jagienki dał mi 3 miesiące na zabranie rzeczy. Chciał Jagienkę wyburzyć i zrobić hotel. Mieszkanie mamy było prawdziwą skarbnicą różnych zbiorów - książek, rzeźb, obrazów, instrumentów. Nie wiedzieliśmy, co z tym wszystkim zrobić - opowiada. - Choć minęło od tego momentu kilkanaście lat, Jagienka dalej stoi i coraz bardziej straszy swoim wyglądem - ubolewa. - Przed wojną była to okazała willa z pięknym ogrodem, widokiem na Giewont. Tam, gdzie był ogród, jest dziś parking - nie ukrywa żalu.
Łysy jak Makuszyński, ezoteryczna Marusia
Witkacy nie był jedyną postacią zapamiętaną przez Julitę z przedwojnia. - Bywałam z ojcem u Karola Szymanowskiego. Najbardziej zapamiętałam ogromnego białego owczarka, na punkcie którego kompozytor miał bzika. Kąpał go ciągle, czesał - pani Julita wspomina trzy wizyty w Atmie. Zapamiętała też rozpacz w 1935 r., kiedy Szymanowski zmarł, i to, że ojciec był na jego pogrzebie w Warszawie.
Kiedy rodzina Fedorowiczów zamieszkiwała "Chimerę", współlokatorem był Michał Choromański. - My mieszkaliśmy na piętrze, on na parterze. Został w mojej pamięci jako stuprocentowy dziwak - wspomina. - Mama przyjaźniła się z Marusią Kasprowiczową - dodaje. - Marusia była bardzo kochliwa. To była prosta, bardzo przyjazna kobieta, bez póz. Lubiła nas, dla nas była po prostu ciocią - opowiada. - To był czas w Zakopanem cudowności krążącego stoliczka, wywoływania duchów. Aż dziw bierze, że brali w tym udział bardzo sławni, często wybitni ludzie. Marusia Kasprowiczowa i moja mama także wywoływały duchy. Ja w to nigdy nie wierzyłam - podkreśla. - Ale moja siostra Eugenia to przejęła. Była bioenergoterapeutką - dodaje.
Kiedy Fedorowiczowie zamieszkali w "Opolance", ich sąsiadem był Kornel Makuszyński. Lubił dzieci. - Głaskał nas po główkach i częstował cukierkami. Zawsze był pogodny i odkąd pamiętam - łysy - śmieje się pani Julita. Pisarz miał mieszkanie na piętrze, Fedorowiczowie mieszkali na parterze. W ich mieszkaniu zawsze była atmosfera artystyczna. Bywali malarze, muzycy, poeci, cały ówczesny artystyczny światek Zakopanego. Józef Fedorowicz przyjaźnił się bardzo z Jackiem Malczewskim, spotykał się z Władysławem Broniewskim czy Julianem Tuwimem.
Tajemnice górskiego kryształu
Rozmawiamy z panią Julitą w maleńkim mieszkaniu przy ul. Zborowskiego, do którego jej mama nigdy się nie przeniosła. Siedzimy przy ulubionym stoliku pani Zofii. - Ten stolik pochodzi z biblioteki, w której Gawliński był dyrektorem - podkreśla. Jerzy Gawliński, bibliotekarz i mistyk, który był przyjacielem matki i częstym gościem w Jagience.
Jest tu też półka z ulubionymi książkami pani Zofii, jej fotel. Zdjęcia, różne bibeloty, pamiątki - niemi świadkowie tamtych czasów. Zakopanego, którego już nie ma.
Pani Julita rozdaje wśród znajomych i przyjaciół ostatnie meble, pamiątki z zakopiańskiego mieszkania.
Biały górski kryształ na srebrnym wisiorku jest dla mnie. Wracając z kolejnego spotkania czuję na szyi ciężar, jakby w małym kamieniu był zaklęty cały ten zakopiański świat, którego za sprawą opowieści pani Julity przez chwilę mogłam być uczestniczką. Pozytywna energia, która udziela się w jej towarzystwie innym. Słowa, a może całe opowieści, które nie zmieściły się w tym artykule. A może i jakieś tajemnice, których nie jestem nawet świadoma, a które zabrałam ze sobą. Razem z tym kryształem.
* * *
Julita Fedorowicz urodziła się 30 lipca 1930 r. w Zakopanem. Była uczennicą legendarnej żeńskiej szkoły w Kuźnicach. Ponieważ miała zdolności plastyczne, za namową matki wybrała studia na Wydziale Scenografii krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych pod kierunkiem prof. Andrzeja Stopki. - Będziesz miała ciekawe życie - przekonywała córkę matka. Dyplom uzyskała w 1955 r. W latach 1955-1958 pracowała jako scenograf w Teatrze Ziemi Opolskiej w Opolu. Zrealizowała tam m.in. scenografię do "Maturzystów" Z. Skowrońskiego, "Ostrego dyżuru" J. Lutowskiego, "Don Karlosa" F. Schillera czy "Achillesa i panien" A.M. Swinarskiego. Współpracowała także z opolskim Teatrem 13 Rzędów. W 1959 r. w Starym Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie zrealizowała scenografię do "Wujaszka Wani" A. Czechowa w reż. Jerzego Grotowskiego. Rok później dla Jerzego Jarockiego przygotowała scenografię do "Widoku z mostu" A. Millera w Teatrze Śląskim im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach. W 1960 r. została scenografem Państwowych Teatrów Dramatycznych w Szczecinie. Sporadycznie przygotowywała scenografie dla teatrzyków studenckich. Współpracowała też ze szczecińskim ośrodkiem telewizyjnym, dla którego zrealizowała wiele programów teatralnych, muzycznych i rozrywkowych. Zajmowała się także grafiką użytkową, architekturą wnętrz i wystawiennictwem. W 1978 r. w salonie wystawienniczym przy ul. Wojska Polskiego w Szczecinie prezentowała swoje dekoracje do "Medei" Eurypidesa.