Nowy Targ, ul. Długa. Miejscowi wiedzą dobrze, w którą bramę skręcić. Inni muszą wypatrywać starej tabliczki z napisem: Zakład Krawiecki. W podwórzu kryje się niewielka oficyna. To jego królestwo. Pan Adam rządzi tu od 1965 roku, gdy formalnie przejął zakład po swojej mamie. Firma działa od przedwojnia. Tu odziewały się w suknie miejscowe damy, ale i także mniej zamożne mieszczanki czy okoliczne gaździny.
Zwykle wystarczyło, że przyszły z żurnalem i kupionym materiałem, by krawiec wyczarował kreację. Dziś do pana Adama wciąż przychodzą nowotarżanki. Ale już nie zamawiają sukni, raczej proszą o drobne poprawki. Wszyć zamek, podwinąć spódnicę, załatać dziurę w dżinsach, wbić zatrzask do płaszcza. Niby drobiazg, ale wszystko potrzebne. Bo przecież w zakładzie zbiera się przez lata zatrzaski, guziki, różne elementy krawieckie. I tu można wszystko dostać. A klient przecież nie będzie kupować w hurtowni tysiąc zatrzasków, gdy potrzebuje tylko jednego.
Adam Japoł w zawodzie jest od 66 lat. Jest mistrzem krawiectwa po nowotarskim Sokole. Po szkole pracował u mistrza Bacy w Zakopanem, potem załapał się na rok do pracy w NZPS-ie. Jeszcze było obowiązkowe wojsko, a po powrocie mógł zająć się na poważnie krawiectwem, przejmując rodzinny interes.
Niełatwo prowadziło się biznes za komuny, ale - jak przyznaje - władze na krawców spoglądały nieco przez palce. - Raz było lepiej, raz gorzej, ale dało się prowadzić zakład. Choć łatwiej było o pieniądze niż o towar. Głupiej igły ciężko było kupić. A wówczas szyliśmy wszystko, od przysłowiowych majtek po suknie ślubne i futra - przekonuje.
Zatrudniał głównie uczniów. Był przewodniczącym komisji egzaminacyjnej czeladniczo-mistrzowskiej. Trzeba było mieć sporo szczęścia, by dostać się tu na praktykę. Spośród blisko pięćdziesięciu chętnych, pan Adam wybierał co rok tylko trójkę najzdolniejszych.
Najciekawsze zamówienia? - Jakiś dyrektor ze Śląska zamówił... pokrowiec na jacht. Musieliśmy maszynę na podwórko wynosić, bo to wszystko się tu nie mieściło. Trzeba było mnóstwo materiału i wszystko musiało być dobrze wymierzone. I udało się. Po sezonie widziałem czasami jacht pod moim pokrowcem - dodaje.
Praca krawca to nie tylko szycie, ale umiejętność ustawienia maszyny. Te, które są w zakładzie, mają już swoje lata. Jest szwedzka podszywarka, która pewnie ma z sześćdziesiąt lat. Ale szyje tak, że ścieg widać tylko po jednej stronie podwijanego materiału. A overlocka sprowadzał aż z Japonii. Kosztował wówczas tyle, co nowy maluch.
Zawsze miał trzech uczniów i jednego dodatkowego pracownika. Teraz pomaga mu żona. - Nie mam jednego palca, a dodatkowo w lutym przewróciłem się i pozwoliłem sobie złamać rękę tak, że miałem kości na wierzchu. Mam płytkę i dwadzieścia śrub. I teraz żona za moją rękę robi - dodaje z uśmiechem.
Z nietypowych prac, które wciąż wykonuje, to nauka wiązania krawata. Wciąż przychodzą mężczyźni po fachowy instruktaż, więc w pracowni wiszą dwa demonstracyjne krawaty.
A czy nie myśli o przejściu na emeryturę?
- Formalnie to jestem już 16 lat na emeryturze. Ale, żeby zamknąć zakład? Póki jest siła, to będę pracować, bo inaczej człowiek zdziadzieje. Jak mam otworzyć zakład o dziewiątej rano, to muszę wstać, być umyty, ogolony, elegancko ubrany. Obowiązek otworzyć, potem zamknąć. Jest po co żyć - przekonuje.
To już ostatni tego typu usługowy zakład krawiecki w mieście. Z czwórki dzieci pana Adama wszystkie pokończyły studia, nikt nie jest chętny do pracy w zakładzie krawieckim. Więc będzie to zapewne zakład ostatni.
- Przeżyłem już wszystkie mody, a i tak mnie kolejne zaskakują. Dziurawe portki ubierają, do tego koszula i krawat. No dajcie spokój - dodaje ze śmiechem, spoglądając na zegarek. Zbliża się trzynasta. Czas zamykać.
Józef Figura
1
/ Fot. Bartłomiej Jurecki
2
/ Fot. Bartłomiej Jurecki
Nie ma jeszcze komentarzy do tego artykułu.