- Jak zaczęła się pani górska pasja?
- Zawdzięczam to mojej mamie. Gdy mieszkałyśmy w Zakopanem, praktycznie w każdy weekend zabierała mnie w góry. Przeniosła na mnie swoją pasję, miłość i szacunek do natury. Gdziekolwiek jestem na świecie, zawsze niosę w sercu góry.
- Tatry to był początek, przed zdobyciem Lhotse pojawiały się na pani życiowej drodze inne góry?
- Oczywiście, ale można powiedzieć, że były to wyprawy bardziej hobbistyczne. Nie było sportowego podejścia, a raczej sposób spędzania wolnego czasu i odskocznia od pracy. Po drodze były Alpy, via ferraty i szczyty do wysokości najwyżej ok. 3000 metrów.
- W końcu przyciągnęły panią najwyższe góry świata, Himalaje.
- Gdy pojawiła się możliwość, aby razem z mężem przeprowadzić się do Nepalu, do Katmandu, decyzja zapadła natychmiast Zdecydowaliśmy się na ten kierunek głównie ze względu na Himalaje. W moich planach pojawił się plan wspinaczki na najwyższe góry świata. W październiku ubiegłego roku przeprowadziliśmy się do Nepalu i od razu zdecydowałam, że wybiorę się na trekking do obozu Ama Dablam. Chwilę później, za namową męża, plany wyprawy rozbudowały się do zdobycia szczytu o wysokości 6812 metrów n.p.m. To jedna z najbardziej technicznych gór w Himalajach, jednocześnie pierwsza w moim życiu wspinaczka na tak wysoki szczyt.
- Porównując z 3000 metrów to duży przeskok w wysokości, jak dał sobie radę organizm?
- To ogromna różnica! Aby wspinać się na 6000 czy 8000 m, rozpoczyna się od trekkingu, który trwa od 5 do 8 dni. Pokonując powoli wysokość, nasz organizm dostosowuje się do nowych warunków i aklimatyzuje. Nigdy nie możemy być jednak pewni, jak nasz organizm zareaguje. W wypadku Ama Dablam już w czasie trekkingu przeziębiłam się. Gdy dotarłam do głównego obozu na 4600 metrów, miałam ostry kaszel. Długo będę pamiętać pierwszą noc, podczas której budziłam się w zasadzie co godzinę z uczuciem duszności, łapiąc łapczywie oddech. Po kilku dniach prób wyjścia z tego przeziębienia musiałam przyjąć antybiotyk. Przez to mój organizm w znacznie gorszy sposób zniósł zdobycie Ama Dablam niż o wiele wyższego Lhotse.
- Kiedy pojawiła się myśl o wejściu na Lhotse?
- Myślałam początkowo o zdobyciu Mount Everestu, ale koszty wyjścia na najwyższy szczyt Ziemi są bardzo wysokie, nie mogłam sobie na nie pozwolić. Zdecydowałam się więc, że pierwszą ośmiotysięczną górą, na którą spróbuję się wspiąć, będzie Lhotse. Od momentu powrotu z ekspedycji na Ama Dablam przygotowywałam się do kolejnej wyprawy. Był to dla mnie czas pięciu miesięcy na regenerację i wzmocnione treningi.
- Jak przebiegała cała wyprawa, czy wszystko odbyło się zgodnie z planem?
- W górach wszystkiego do końca nie da się zaplanować. Jako że był to mój pierwszy ośmiotysięcznik, nie miałam względem siebie oczekiwań, chciałam spróbować, przetestować swój organizm oraz determinację. 6 kwietnia wyruszyliśmy z Katmandu do Lukli, skąd zaczyna się trekking. Do obozu głównego dotarliśmy 14 kwietnia. Ten dystans można pokonać szybciej, ale z założenia pozostaje się na kilka dni na tej samej wysokości, aby organizm się zaaklimatyzował. W głównym obozie spędziliśmy kilka dni, które wykorzystaliśmy na trening techniczny na Khumbu Icefall oraz trekkingi na wysokości około 6000 metrów. Później miała miejsce tzw. pierwsza rotacja, czyli wejście do obozu trzeciego na 7000 metrów w ramach aklimatyzacji. Zajęło nam to 4 dni. Po tym był czas na regenerację w obozie głównym.
- Jak pani organizm zniósł przebywanie na tak dużych wysokościach?
- Na wysokości 6500 m dostępność tlenu w powietrzu wynosi ok. 44%, różnica w funkcjonowaniu jest ogromna. Wszystko dzieje się jakby w zwolnionym tempie. Każdy ruch to wydatek energetyczny. Nasz organizm na takiej wysokości nie jest w stanie się regenerować, dlatego wszystkie, nawet najmniejsze rany, np. na dłoniach, potrafią przysporzyć dużo problemu. W nocy moje ciało puchło, więc rany otwierały się i krwawiły, utrudniały chociażby zapięcie butów czy kurtki. Na tej wysokości trzeba również liczyć się z zawrotami i bólem głowy oraz wymiotami. Na szczęście tym razem mój organizm był dużo silniejszy i aklimatyzacja przebiegła gładko. Po powrocie do Base Campu i tygodniu odpoczynku przyszedł czas na atak szczytowy. O 2.30 w nocy wyruszyliśmy z głównego obozu (ok. 5300 m), aby po 11,5 godzinach, wspinając się przez Khumbu Icefall i idąc od Camp1 wzdłuż Western Cwm, doliną nazywaną również „Doliną Cięży” - dotrzeć do obozu drugiego na wysokości 6400 m. Dzień odpoczynku i kolejny odcinek do pokonania obóz 2 - obóz 3 (7100 m). Od tej wysokości wspinaczka odbywała się już z tlenem. Lhotse Face to lodowa ściana o wysokości ponad 1125 m i średnim nachyleniu 40-50%, to odcinek trasy, który musi pokonać każdy, kto chce wejście na Mount Everest oraz Lhotse. Lodowa ściana prowadzi do obozu 4 na Lhotse, na wysokości około 7800, skąd po kilku godzinach odpoczynku rozpoczyna się ostateczne podejście na szczyt. O 2 w nocy wyruszyliśmy w stronę szczytu. W obozie czwartym miałam drobne problemy żołądkowe i z tego względu razem z moim przewodnikiem Szerpą wyszliśmy na samym końcu grupy. Dzięki temu całą drogę na szczyt - ok. 6 i pół godziny szliśmy sami. Pozostałe 30 osób było przed nami i widzieliśmy, że wyżej chwilami tworzy się mała kolejka.
- Jak przebiegała sama droga na szczyt?
- Towarzyszyła nam pełnia księżyca, więc wszystko odbywało się w naprawdę niesamowitych okolicznościach. Noc była jasna, tysiące gwiazd nad nami, od światła księżyca skrzył się śnieg, a po mojej lewej stronie dominował zarys Everestu. Obserwowałam maleńkie światełka z czołówek wspinaczy, które powoli zmierzały ku górze. Podobnie jak ja, właśnie zdobywali swoje marzenie. To, że szliśmy sami, było też sposobnością do tego, czego zawsze szukałam w górach, czyli oderwania się od ludzi, od otaczającej nas zwykle rzeczywistości. Wschód słońca obudził świat i przypomniał, że do szczytu jeszcze kilka godzin wspinaczki. Sam szczyt Lhotse jest bardzo wąski, stromy i niebezpieczny. Maksymalnie może się na nim zmieścić około pięciu osób, które muszą się uplasować na skalnych półkach. Na szczycie stanęłam o godz. 8.20. Na podziwianie widoków, zrobienie zdjęć było zaledwie kilka minut, bo tego samego dnia musieliśmy zejść do drugiego obozu.
- Co czuje człowiek, zdobywając pierwszy ośmiotysięcznik?
- Widok jest oszałamiający. Tym bardziej że z Lhotse jak na dłoni widać Mount Everest. Prawdę mówiąc, patrząc z Lhotse na najwyższą górę świata, ma się wrażenie, że jesteśmy na dużo niższym szczycie, a pozostałe góry toną w chmurach. To było fenomenalne uczucie, ale dopiero, gdy bezpiecznie dotarłam do obozu głównego, przyszła prawdziwa radość i wzruszenie.
- Wie pani, ile Polek wcześniej zdobyło Lhotse?
- Tak naprawdę dopiero po powrocie z ekspedycji zaczęłam to sprawdzać. Liczby, rekordy, sportowe wyczyny nie były moim celem. Chciałam wejść na ten szczyt - dla siebie. Z ostatnich statystyk, które znalazłam na stronie himalayandatabase.com, wynika, że jestem siódmą Polką, która weszła na Lhotse.
- Pojawiły się już plany zdobycia kolejnych ośmiotysięczników?
- Tak, chociaż na Mount Everest musiałabym czekać rok, bo wyprawy odbywają się w kwietniu i maju. Myślałam także dość poważnie o K2, ale to wszystko jest zależne od tego, czy uda mi się znaleźć sponsora.
- Jak bardzo życie w Nepalu różni się od tego, które znamy w Polsce?
- Różni się diametralnie. W kraju po drugiej stronie kuli ziemskiej jest zupełnie inna mentalność, są inne zwyczaje, bardzo duże różnice kulturowe. Trzeba do tego wszystkiego się przyzwyczaić, poznać i zrozumieć. Prawie wszystko jest inne, inne są warzywa, owoce, inny jest sposób komunikacji z ludźmi napotkanymi na ulicy. Znacząca jest też zmiana klimatu.
janek
2022-06-10 13:53:49
W Tatrach trochę inaczej wygląda wyjście na wierzchołek, chyba, że zdjęcie z flagą jest z któregoś obozu pośredniego.